DRUGA STRONA KSIĘŻYCA


BÓG I CZŁOWIEK

może nie było innego początku
lecz trwaliśmy wiecznie w sobie
jak światło we łzach żywicznych
Ty Bóg i ja człowiek
lecz potem w jadzie śmiertelnym
rozpadły się tęsknoty obie
i staliśmy się jak ery odległe
On Bóg a ja człowiek
jak rozum ludzki
może tak zbłądzić
że nie wie co bliskie i drogie
samotność drąży aż do bólu
gdzie Bóg a gdzie człowiek


WIATRAK

mój dziadek Michał
skrzydłami wiatraka
oswajał niebo
dzień i noc
wsłuchiwał się
w jego oddech
cieszył się
gdy wiatrak
śpiewał Panu
swoim życiem
ciepłą ręką
rozdawał miarki mąki
wiedział że przednówek
ma głodne oczy
płakali ludzie
że tak szybko
Pan go powołał
do niebieskich wiatraków
dzisiaj ja
na przednówku
Trzeciego Tysiąclecia
proszę o miarkę
dojrzałej wiary


KANA

tutaj powracam
by słońce
krwawiące
za warkocz dzieciństwa
pochwycić
chlebem powitać łabędzia
z perkozem rzeźbić
uparte fale
wyławiać
wodorosty wspomnień
tutaj powracam
w żaglach
a gdzie tańczą ważki
z wiatrem anioły obłoków
nurkują
tutaj ja
trzcina nadłamana
przychodzę
napić się ciszy
i uklęknąć
gdy w stągwi jeziora Krasne
woda powoli
zamienia się w wino


ANIOŁ

Widziałam na dworcu anioła. Jadł chleb ze smalcem. W przytulisku dłoni ogrzewał zziębnięty pacierz. Początkowo próbował fruwać, ale siła przyciągania ziemskiego okazała się silniejsza. Zajął się więc łataniem ubrań dzieci niczyich anielskimi włosami. Obdarowywał ich rajskimi jabłkami, ale owoce były zbyt małe i cierpkie, żeby zaspokoić głód. Zaczął więc szukać na mapach ludzkich serc rezerwatów ginących gatunków dobroci. Wierzy, że kiedyś nadejdzie jeśli nie ludzki, to Boży transport. Pióra rozdał poetom


LOT GOŁĘBIA

w ruinach hali
ból mrozi
trwa odwieczny
egzamin wierności
Bóg gołębie zawraca
Hiob rzuca
ziarna modlitwy
30 stycznia 2006r.


PŁACZ PUSTYNI

jak kaleki jest człowiek
który zabłąkał się
w labiryncie własnej wolności
jak cierpliwy jest Bóg
który przędzie dla niego
nić światła
jak płacze pustynia
gdy obaj się spotkają


PIEŚŃ STWORZENIA

czasem orlim lotem
szybuje w niebo
jak chorał monasterów
czasem na ziemi zakwita
orchideą rajskich ogrodów
czasem oczy wypala
jak pożar na górze Alverno
Pieśń Stworzenia


DLA CIEBIE JEZU

dzisiaj
na krzywych linijkach dnia
potrafiłam napisać
tylko Twoje imię
podwójna kartka
jak dłonie
złożone do modlitwy
zakwitł na niej
jak poziomka
ostatni uśmiech lata
dla Ciebie Jezu


MÓJ BURSZTYNOWY ANIOŁ

gdy płynę pod prąd
rzuca mi
kamizelkę ratunkową wiary
gdy szukam źródła
ożywia
zatopione dzwony dzieciństwa
gdy zasklepiam się
w skorupie niemocy
tęsknotą fal mnie budzi
gdy duszę się
w mackach zgiełku
uczy milczenia ryby
gdy idę na dno
czeka wiernie
samotny biały żagiel
mój anioł
zastygłymi
w bursztynie mroku
skrzydłami


POŁÓW

przeglądałam gazety wędkarskie
mojego brata Jurka
boskim spokojem tchnące krajobrazy
z instruktażem przechytrzania ryb
magia wyboru najlepszego stanowiska
nigdzie nie zauważyłam
wieżyczek kościołów
między srebrnymi ławicami chmur
na niedzielę zapowiedziano
kolejne rozgrywki
o niemoc symbolu
ze słowem Jezus Maria
spotkałam się przy opisie
muchowych mistrzostw Polski
duży napis głosił
świata nie zmienisz
ale żyłkę musisz
a chleb miał służyć
jako przynęta


GNIAZDO

Z dziejów parafii Rogóźno
Biskup prawosławny Eulogiusz niecierpliwie rozczesywał palcami długą brodę, splątaną jak grochowiny. Z zadumą spoglądał na bezpański ugór. Zastanawiał się, czy podjął właściwą decyzję, sprowadzając mnichów z Jabłecznej do Rogóźna. Hospody pomyłuj. Naród tu nieufny i dziki. Obcych nie lubi.
Pomarańczowy pióropusz słońca zafalował nad dworskim spichlerzem.
Rajskie wrota- biskup uśmiechnął się gorzko. Niejeden mołodeń trzeba wyśpiewać, jeśli uda się z tej szopy zrobić kaplicę. A później - kto to wie - może i klasztor.
Był rok 1911. Któż mógł się wtedy spodziewać, że za kilka lat huragan historii przygoni wojnę. W zraniony świt mnisi uciekli do Rosji.
Stary spichlerz otworzył gościnne ramiona na powitanie innych dzieci tego samego Boga - katolików. Purpurowe języki słońca paliły się nad wieżyczką, która zajaśniała na dwuspadowym dachu, jak ręce wzniesione do św, Wawrzyńca - diakona i męczennika. Sygnaturka potrącała sumienie i chłop zastygał wpatrzony w niebo, ponad grzbietami jabłkowitych koni. Srebrna drżączka i dziurawiec tuliły się do piachu ubogiej ziemi. Wsie były porozrzucane, jakby macierz swe dzieci pogubiła. Siedem kilometrów dzieliło od Rogóźna królewską wieś Krasne, którą lokował w 1530 roku nad modrym lustrem wody Pomazaniec Boży Zygmunt Stary.
Niepowtarzalny klimat małych, drewnianych kościołów, nasycony przez zioła balsamiczne, jest dla wielu ikoną dzieciństwa. Drewno to głos ziemi, który materializuje się w sękatych rękach wiejskiego cieśli. Szelest wymodlonych książeczek przerywają westchnienia starych ławek. Szepczą usta owiane kadzidłem pacierza, W blasku chwiejnych płomyków świec twarze świętych zdają się ożywać i pytać - kim jesteś?
Dziś tylko stare dęby, kasztany i lipy śpiewają chorał o tych, którzy kazali im piąć się do światła. W miejscu starego, drewnianego kościoła szumią musujące młodością brzózki. W kamiennej grocie Miriam Śniadolica czeka na pasterzy przełomów i pątników trudnej codzienności.


POGODNY DOM NA KALINIE

nad drzwiami łupiny walizek
skrzypi starość
pachnie melisą i miętą
w kieszeniach drzemią orzechy
dla wnuka
kornik czasu drąży ciszę
chromy anioł szepcze
w posiwiałych chmurach
nie otwieraj tych drzwi
jak okładek
zapomnianego zielnika


SIOSTRA NASZEGO BOGA

                      Świętej Elżbiecie Węgierskiej

spod zakapturzonej twarzy średniowiecza
patrzą na mnie twoje oczy tkliwe
jak wspomnienie dzieciństwa
Siostro Naszego Boga
przytulona do brata jałowca
Księżniczko nędzników
dla których Twój chleb
pachniał wiatrem i różami

od mojej epoki wieje chłodem
trąd zżera dusze
marność nad marnościami
przez judasza ostrożnie spoglądamy
czy to Bóg rękę wyciąga
czy oszust

tylko wiatr ten sam od wieków
zasiewa gdzieś imiona nasze
pyłków wszechświata
chybotliwie uczących się
języka miłości

i ta sama nadzieja


NA PLEBANII

każdego ranka proboszcz
pękiem pacierzy
otwiera nowy dzień
antyfoną jutrzni
przeciera oczy słońcu
powiewają skrzydła sutanny
dnieją nowe sprawy
do załatwienia
żeby tylko Stefan zdążył
pozamiatać alejki powrotów
lubią je niebieskie ptaki i artyści
niełatwo być kantorem
niespełnionych akordów godzin
w wirydarzu wschodzą
pąsowe pelargonie
po drabinkach wstępują i zstępują
strzeliste anioły nut


CZAS POPIOŁU

wiatr przemijania
jak westchnienie Niniwy
ściera na proch pychę
sypie znaki czasu
czy jeszcze nas boli
krzyk koguta
czyśmy wypaleni
jak popiół


MAMO

                      matce księdza Jerzego

tu w niebie
jak na Podlasiu
pachnie macierzanka
i leci puch dmuchawców
za każdym poruszeniem
skrzydeł aniołów
otwiera się historia Polski
niektóre strony
pokryte już
szlachetną patyną przeszłości
tylko ta z Katyniem
wciąż krwawi


DAR

tomiki waszego życia
rozdawajcie potrzebującym
niech na czystych kartkach
tańczą słoneczne zajączki
niech słowa kwitną lawendą
niech liść winnego krzewu
posłuży za zakładkę
ale w konkursie
na najlepszy wiersz
wygra nasączony smalcem
który posłuży
za opakowanie chleba
darowanego bezdomnemu



BRACIA SŁOŃCA

dopiero wtedy
Franciszku
gdy silnym przywarciem
do krzyża
rozpalona żagwią ciała
nauczysz nas
jak całopaleć dla drugiego
wtedy
będziemy braćmi słońca
a nasza pieśń
zapłonie jak łuna
aż oczy ptaków zagrają
dopiero wtedy
gdy ból pojmie miłość
nie będziemy
otwartą raną Wieczności
dopiero wtedy

                               Teodora Pikuła



CYGAŃSKA MADONNA

chmury do tańca porywa
włosy mgieł rozwiewa
cykady w trawach sieje
talię paproci rozkłada
leśnym echem woła
boso prowadzi
tabor do nieba

                               Teodora Pikuła



DRUGA STRONA KSIĘŻYCA

Anioł dawno rozpłynął się w dali jak świetlista smuga, a Ona wciąż stała bez ruchu z pociemniałymi sadzawkami oczu. Hebanowe warkocze rozplotły się i bujnym płaszczem okryły drżącą dziewczęcą postać, tak jak mieniąca się łąka otula wszystkorodną ziemię. Nie wiedziała, że cienie drzew oliwnych wydłużyły się jak dzioby pelikanów, a bosą stopę rani ostry kamień. Musujące młodością drzewa migdałowe zastygły jak milczące harfy. Pachniało pustynią i anemonami. Gdzieś daleko zawołał dziki ptak i jego naglący głos zaczął rosnąć w Niej ogromną tęsknotą, przywoływać jak psalm niedokończony. Tak może boleć tylko miłość. Wiedziała już, że musi iść przed siebie, choćby pod wiatr – Ona, nieznana dziewczyna z Nazaretu, Matka Nienarodzonych, Dziewicza Matka.

***
Jezus był głodny świata jak każde wykarmione ludzkim mlekiem dziecko. Gdy trzymała Go na rękach, nędzna lepianka, oddechem wiecznej lampki wypełniona, wydawała Jej się domem rozkwitającego słońca. Woda, którą przynosiła ze studni, szeptała jak żywa woda, jakby dziewczęce marzenia ożywiała. Cedrowy stół pachniał chlebem. Czyje ręce Go kołysały, gdy zasypiała na siedząco w psalm lnu tkanego wtulona – spracowana Matka.

***
Gdy słońce zaszło w winoroślach, tęczówki Jej oczu zabłysły zielenią. Wiedziała już gdzie Go można znaleźć. W ręku ściskała zawiniątko z jęczmiennym plackiem. Czy nic Ci się Synku nie stało? Znowu masz starte kolana. Głodny jesteś?

***
Najbardziej bała się chwili, kiedy przestanie Mu być potrzebna. Taką Ją zapamiętał – dziwnie poszarzałą, z rękami podniesionymi do czoła, jakby patrzyła pod słońce. Oczy wyblakły jak freski, twarz rzeźbiły wiatry czasu, a Ona wciąż czekała – Madonna Dróg Rozstajnych zastygła w marmur nadziei.
***
Sam naprzeciw oprawców. Proroctwa Symeona dopadły Ją jak szakale. Nierozpoznana zdziczałe hordy sarnimi oczami oswajała. Czy Judasz zdradził Go dla pieniędzy? Oczy bezsenne piekły. Przyszłość rysowała się nieodgadniona jak druga strona księżyca.

***
Wreszcie wyrwała się z lepkiej pajęczyny tłumu. Z potarganymi włosami wybiegła naprzeciw Jego przeznaczeniu. W Jego oczach dojrzała coś, co nakazywało zdusić narastający w Niej krzyk. Brak powietrza. I tylko jęk cichy, jakby skrzypiec połamanych. Dziecko, moje dziecko!

***
Przebity cierniem krzyża, jak soplem łzy, sepiowy baldachim nieba. Pod nim Jej Syn jak ogołocony drzewa konar. Milczenie owiec. Kainowy siew dojrzał żniwa. Mój Boże, to już? Synu, życie moje! Przenikliwy ziąb poraził lodem otwarte do krzyku usta. Fioletowa mgła jak żałobny welon zasłoniła oczy. Jak lilia ścięta padła na stygmat zrytej krzyżem ziemi – Mater Dolorosa. Swiat jeszcze istniał.
***
Sponiewierane ciało, bezwładne ręce i nogi wciąż tuliła w całunie swojego cierpienia, tak purpurowym jak wino z Kany. Dłonie wkładała w Jego rany – słabnąca Pieta. A co Ci to Synku? Czemu kamienie, co śmierci znak sieją, tak ukochałeś? Sine niebo było jeszcze bardziej odległe niż zwykle. Czy śmierć, czy też miłość Cię zabrała? Śmierć to też anioł Synku?
***
On żyje, żyje! A ty Tomaszu zwątpiłeś? Posłuchaj rzewnej melodii płynących zbóż, gorącej modlitwy o spełnienie. Tak szumi życie.
***
Wytęsknić Cię Matko potrafią tylko zwiewne anioły sadów majowych. A szept człowieka jak motyl ulotny „ ... a skądże mi to, że Matka Pana mego przychodzi do mnie ...?”

                                                                                           Teodora Maria Pikuła


DZIKIE KONIE

jak dzikie konie
przemknęły dni
zostawiły
cierpki zapach łąk
rozwiane grzywy chmur
spłoszone tęsknoty
w gwiezdnym pyle
słyszę jeszcze
ich galop

                               Teodora Maria Pikuła


EREM

zamknęłam się w eremie ciszy
klucz wyrzuciłam
rzeźbiłam ból Boga
który chciał być człowiekiem
Jego samotność beze mnie
i moją samotność bez Niego
niebo popękane chmurami
dymiło
kruk nie przyniósł chleba
nikt nie próbował
wytrychem
otworzyć drzwi

                               Teodora Maria Pikuła

pracownia rzeźbiarska – styczeń 2002


GDZIE TRZCINY ZNAJĄ MOJE IMIĘ

powrócę do ciebie
moja wiosko serdeczna
jak gniazdo trzcinniczka
nad jeziorem zawieszona
dla ciebie dwa księżyce
i wielki wóz skąpany w wodzie
lament zatopionych dzwonów
o północy
ślady Bożej Matki
jak dekalog
wyryte na kamieniu
gęsi zdziczałe od rozstań
i łabędź w bieli
jak pierwsza komunia
powrócę tu gdzie trzciny
znają moje imię
zanim nasturcja się dopali
chochoły wyjdą na drogi
i trzeci kur zapieje

                               Teodora Pikuła


GŁÓD

zbyt samotni żeby się do tego przyznać
zbyt przelotni żeby w to uwierzyć
zbyt krzykliwi żeby usłyszeć
sygnaturkę sumienia
zbyt zagubieni w labiryncie
własnej wolności
żeby dostrzec
jasną nić światła
łakniemy Twojej bliskości
jak dzika pszczoła jagodnika
nawet o tym nie wiedząc

                               Teodora Pikuła


ISKRA

w epoce kamienia
łupie się prawdę
trwa walka o ogień
widocznie iskra
która przygotuje świat
na Twoje ostateczne przyjście
potrzebuje krzesiwa męczenników

                               Teodora Maria Pikuła


JAGODNA

bądź pozdrowiona
orędowniczko drzew szybujących
do światła
w granacie jagodników
przez leśne echo wytęskniona
czeremchami wonna
piastunko mrowisk wezbranych
w ulotnych woalach głogów
brata jałowca powiernico
Ty która lipcowe słońce
siejesz
przez stargane skrzydła topoli
i bramy raju otwierasz
pachnące żywicą
nawet dla pni głuchych
wróć wiarę dziecięcą
w kwiat paproci
gdy jak skulony liść
zaszywam się
w mateczniku wspomnień

                               Teodora Pikuła


JUŻ JESIEŃ MIŁY

miły mój
nie goń już tak
w prochowcu
i w skarpetkach nie do pary
jesień pożółkła
między nami
zgasły żurawiny i stepy
nagie i nieme koralowe lasy
sokora jak Mona Lisa
do okien zagląda
już czas
dzikie gęsi pożegnać
lampy zapalić
usiąść przy kominku
i prząść to ciepło
między nami
na bose dni

                               Teodora Maria Pikuła


KATHARSIS

czasem boso wbiegam
do domu Boga
w którym pantonima traw
sygnaturki podniebnych trubadurów
pod bajecznym arrasem nieba
żółte anioły
płynące w rzepaku
do słońca
pulsowanie pszczół w koniczynach
grusza dziko poplątana
jak krzak mojżeszowy
tutaj leczę robaczywe myśli
i arytmię serca
tutaj jawi mi się
łaknąca twarz Boga
jak na Całunie Turyńskim

                               Teodora Pikuła


KSIĘGA WIECZYSTA

zapisałeś mi
już na zawsze
kamień odsunięty
tęsknotę trzech Marii
wody krystaliczne
i szmaragdowe winnice
oczy wyrwane z uwięzi
to wszystko
co swoim zwać mogę
to jest
moja księga wieczysta

                               Teodora Maria Pikuła


LOT OSTATECZNY

tu się wypełnił ich los
gdzie drzewa requiem
śpiewają
i grona chmur
w krzew winny
wrastają
Pieto zaślubiona obłokom
ptasim chorałem uskrzydlona
czy tylko wiatr niepokorny
bierzesz w ramiona
zanim pęd porwał
i roztrzaskał ciała
czy oczy wiecznie miłujące
zobaczyli z dala
czy pojęli
szybując tak nagle
w dal nową
że najłatwiej unosi wiara
dla której ziemia
tylko przygodą
                               Teodora Maria Pikuła

Lublin, w trzecią rocznicę tragedii pod Mirosławcem


MIASTO MOJE

miasto moje
mała kropko rzucona na mapie
w zaułkach twoich
wiatr na skrzypcach Wieniawskiego
wciąż gra

uliczki tak wąskie
że pamięć z przeszłością
nie może się minąć

miasto moje
pod szarą płachtą nieba
w witraże łowiące
promyki słońca

miasto moje Lublin
nazwali cię tak
ludzie średniowiecza
nie mogąc znieść
własnej obojętności

                               Tedora Pikuła

(wiersz z antologii „Pięć wieków poezji o Lublinie”)


***

nie chowaj się
nie zatrzaskuj
ręki potrzebującej
zamknięty futerał
nie wyda
adagio skrzypiec
i dusza po ludzku
nie zadrży

                               Teodora Pikuła


NOC GETSEMANI

rzeźbię noc za oknem
twardą ciszę Getsemani
otwieram blizny sęków
drzazgi tęsknoty
miserere mei
wciąż Ciebie we mnie
za mało
święci pańscy przycupnęli
święci pańscy surowo patrzą
na moje ręce
które potrzebują wedrzeć się
w bolesne piękno
echo kaleczonego drewna
czyim głosem mnie woła
pasja jeszcze nieskończona

                               Teodora Maria Pikuła

Lublin, grudzień 2001


OCZEKIWANIE

jeszcze nie teraz synku
mówiłam
mijając zatrzaśnięte domy
dławiące się dymem petard
na bezpańskim
Krakowskim Przedmieściu
dźwigając brzuch
jak drzewo słońce
jeszcze nie teraz
przecież nadejdzie alter ego
da siłę ludowi swemu
Słowiański Brat
i nasza Ojczyzna
dziko podeptana
jak pestka obdziobana
przez szpaki
dojrzeje do wiosny światła
w bieli welonu wiśni
i do serdecznej pełni
która jest
we mnie
synku

                               Teodora Maria Pikuła

Lublin, grudzień 1981


REZONANS MIŁOSIERDZIA

oni nie śpią
w oliwnych ogrodach

nie lękają się
sęków cudzego krzyża

gąbkę żółci
przyjmują jak pomarańczę

oni niezauważalni

anonimowi święci

ludzie z cienia
brata jałowca

w szarej codzienności
potrafią bezbłędnie
rozpoznać ślady
łaknącego Boga

ciszę po nich
wypełnić może
tylko rezonans miłosierdzia

                               Teodora Maria Pikuła


ROZSTANIE Z KONIEM

gdy zgasły zorze
w oczach Gniadego
dziadka zaczęło wołać
pole
biegł po rozwianych grzywach
miedzy
nasłuchiwał
rżenia wiatru
z kieszeni gubił
okruchy pacierza
w końcu wtulił się w ziemię
jak w twarz
popielatej ikony
i zastygł
jak Jej rana

                               Teodora Maria Pikuła


SIŁA MIŁOŚCI

                               naszemu Papieżowi

jak śmierć potężna jest miłość
wiatrem wolności do lotu porywa
szuka człowieka aż do bólu
drąży człowieka aż poza wieczność
bezdomnego przytuli
odda ostatnie buty
czysta jak potok górski
a prosi o wybaczenie
wierna poszukującym
jak korzenie drzewa
trąd świata
leczy prawdą
cierpienie niesie radośnie
jak Magnificat
gaśnie jak pelikan
do ostatniego tchu
jak Jakub z aniołem
walczy
nie spocznę dopóki ich
nie pobłogosławisz
i oczu swoich nie zamknę
dopóki przez Krew i Wodę
na drugi brzeg ich
nie przeprowadzisz

                               Teodora Maria Pikuła


STACJA PUSTYCH PERONÓW

Skłamałeś Rysiu.

Nie było muślinowych firanek, bajecznych ogrodów i złotych dyni pełzających w stronę słońca. Przejeżdżałam przez W. i widziałam te zawaliska, pokrzywy parzące kulawy płot i niemy odlot ptaków. I ścieżkę wydeptaną do miejsca... ty wiesz. Wymiana wynalazku Fenicjan na owocowy eliksir młodości odbywa się zdecydowanie za głośno.

Wiem, dlaczego uciekłeś przed swoim „Starym”, dlaczego uparcie powtarzałeś, że nie żyje. Śmierć to nie iluzjonista. Pamiętasz film o długich łodziach Wikingów, które płyną na spotkanie wieczności...?

Wybacz, że dotykam miejsc po nie zagojonych ranach, ale nie mogę patrzeć jak się zapętlasz. Nie, nie mam nic na sen. Masz tu koc, otul się nim i siądź przy mnie w tę noc, w którą nie śpią tylko koty i dyżurny wychowawca, a cekiny gwiazd palą się za kratami. Dla kogo one płoną te niebiańskie cuda...?

Posłuchaj. Nie znam bardziej milczącego chłopca od ciebie. Ale ja wiem, że samotność to wołanie bez słów. Widziałam, jak bijesz kolegów, jak się miotasz. Odłóż ten kamień, Rysiu. I więcej nie uciekaj.

Wiem, nie udał ci się start, a ja nie potrafię poprawić twojego nieudanego życiorysu, chociaż chciałabym. Już poganin Arystoteles powiedział, że gdy człowiek upada, trzeba mu podać rękę. Tylko jak…?

Musisz zrozumieć, że to „bidul” jest tą kładką, która pozwoli ci w miarę bezpiecznie przejść na drugi brzeg. Potem możesz wymazać go z pamięci. Mnie też. Płacz, płacz Rusiu, wypłacz się do czysta, to pomaga. Tylko dobrze zaprogramowane automaty błędów nie popełniają. Ja też boję się hipokryzji, między tym jak myślę, co mówię i jak żyję.

Bóg, honor, ojczyzna – a gdzie to jest? Wincenty Witos, zanim podjął decyzję, krzyżem leżał przed Najświętszym Sakramentem. A w nas są dusze wasalów.

Patrz, jak pali się niebo, Rysiu. Kiedyś widziałam inny pożar. Dwie stodoły we wsi płonęły. Po osmalonych belkach ślizgał się ludzki lęk. Konie z rozwianymi grzywami rżały tak przejmująco, jakby święty Piotr sypał im z nieba obrok złotymi strugami.

To niebo, które wychodzi nam na spotkanie z latarenkami gwiazd, nie może być dla ciebie anonimowe. Wyrzuć nienawiść, Rysiu. W naszym ręku tylko uciekająca chwila. Musisz zdążyć na pociąg, na swój pociąg. Jeśli nie pojedziesz, pozostaniesz kloszardem pustych peronów. Bezdomnym jak Norwid.

Dlatego jedź na to pożegnanie, na ostatnie pożegnanie twojego ojca i pozwól mu dalej żyć... w tobie.

                                                                                           Teodora Maria Pikuła

Lublin, 15.III.1981 - „bidul” w starych klasztornych murach


TABOR

gdzie się podziały
cygańskie wozy
mojego dzieciństwa
wozy tęczą malowane
macierzanką
i warkoczami dymów wonne
wiatry im
na patelniach
i strunach grzyw końskich
grywały
a wypatrywał spod krzyża
Frasobliwy
lipowymi oczami
i babcia Rozalia
gdy wszystkie kury zamknęła
dziś tylko ptaki są wolne
cykoria błękitem ugory krasi
ale nie tęsknią skrzypce za polem
a miejsce przy krzyżu
jest puste
możeś Ty Jezu
odjechał z taborem

                               Teodora Maria Pikuła


W SZAROŚCI WIELKOPOSTNEJ DOTKNIJ MNIE

***

Już niebo spopielało. I ma się ku wieczorowi. Pod zakapturzoną twarzą zmierzchu topole zachłystują się wiatrem. Struchlałe ptaki mijają postrzępione chochoły chmur. Skarżą się wyziębione gniazda. A Ty wciąż dźwigasz na piekących ramionach sękaty ciężar opuszczenia, potykasz się o kamienie bólu, których nie oświetla złoty róg księżyca. Mijasz rdzawe plamy polskich dachów. Czy w rdzy tylko nietrwałość i przemijanie ? Z kim będziesz dzisiaj wieczerzał?
***

Z wiatrem od posiwiałych wrzosowisk przyjdź Jezu. W szarości wielkopostnej dotknij mnie. Ty znasz wszystkie pęknięcia mojej prywatnej Ewangelii życia. Wybacz popiół w piersiach, skamieniałą sól, skażone myśli. Przyjdź i obroń mnie przed samą sobą. Posłuchaj jak łka żebraczy nokturn drzwi, które czekają na Ciebie.

***

Dzięki Ci Jezu za oset prawdy na mojej drodze, za dmuchawce marzeń, za wiatrołomy zamierzeń. One kruszą mit samowystarczalności. Zapraszają do współpracy bez zastrzeżeń. Za oknem, w granatowej toni, pływają zbłąkane ptaki. Stare wierzby, które wyszumiały niejeden polonez, łamią gałęzie nad zagonem. Przyjdź i wypełnij sobą rozłupany orzech nocy. Czy to wiatr woła, czy Twój kij pasterski u drzwi moich łaknie?

                                                                                           Teodora Maria Pikuła


WEJDŹ

wejdź przez drzwi zatrzaśnięte
gdzie między wydmuszkami uczuć
ciała nasze liche w środku
misternie sklejane
malowane i lakierowane
wyrwij z uwięzi czasu
wypal w ogniu miłości
garnki gliniane

                               Teodora Pikuła


WIELKANOCNE ZAMYŚLENIE

Może nie poznały czasu nawiedzenia swego. Miały uszy, a nie słuchały. Miały oczy, lecz na uwięzi. Cum tacent clamant.
Nie na ludzką miarę hieroglify ich samotności.
Na jaki dzwon czekają one- kamienne głowy z Wyspy Wielkanocnej

                                                                                           Teodora Maria Pikuła


WYGNANIE

jak pusto i cicho
gorzki migdał opadł
paw nie krzyczy
szczaw zdziczał
drzewo wiadomości
podkuliło gałąź
jeszcze drży paproć poruszona
naprzeciw Ten
który mija
niebieskie ogrody
z oczami
pełnymi człowieka

                               Teodora Pikuła